O „ataku” na Magdalenę Ogórek napisano więcej, niż o strzelaniu żołnierzy państwa, które powstało po wojnie na Bliskim Wschodzie, do młodych Palestyńczyków. Wrzaski, wyzwiska, ślina i kładzenie się przed samochodem znanej dziennikarki i publicystki są widać bardziej dojmujące niż bezwzględność żołnierzy jednego z najważniejszych sojuszników naszych uniżonych sług z rządu. Co ciekawe niemal równie wiele soku z głów nienawistników wylało się na Mariusza Maxa Kolonkę, który wrzucił na Twittera mema z przerobionym obrazem św. Agnieszki z barankiem i obliczem dziennikarki oraz odważył się pod nim dopisać, że pani Magda jest normalnie „Holly Ogórek”.
Impuls gniewu przerodził się w zaciekawienie, bo przecież Magdalena Ogórek była kandydatką na prezydenta popieraną oficjalnie przez SLD. Czy to mogło wystarczyć aby wywołać taką reakcję Maxa Kolonki? Chyba nie. I rzeczywiście. Gdy po wyborach publicystka zaczęła pojawiać się w TV przejętej przez ludzi Kaczyńskiego, pani Magda tłumaczyła, że nigdy z obozem socjalistów nie była związana, zaś o kandydowaniu rozmawiała wyłącznie z Leszkiem Millerem. I najzwyczajniej ściemniała, bo w 2011 roku kandydowała do sejmu z list SLD w okręgu rybnickim. A to już mogło Maxa ruszyć. Więc wytknął w swoim stylu to malutkie mijanie się z prawdą pani Ogórek.
I miał rację. Ponoć tylko krowa nie zmienia poglądów. Mogła przecież publicystka dojrzeć, zrozumieć, że lewica to takie środowisko, które jedno myśli, drugie mówi, a robi jeszcze coś innego. Gdyby nie nabrała przyzwyczajeń swoich dawnych towarzyszy i nie ściemniała, wtedy i ten mem by nie powstał, i Max jechałby po tych wrzeszczących i plujących ludziach bez trzymanki.
Zachowanie tych nienawistników spod budynku TV było okropne. Jednak równie ohydny moralnie numer wywinęli geniusze z TVP. Pokazali w Wiadomościach grafikę z fotografiami i podali personalia osób biorących udział w we wrzaskach i pluciu. Czemu to miało służyć? Czyżby instrukcja komu trzeba adekwatnie odpowiedzieć? Nie mam pojęcia, czy sympatycy PiS-u nie zareagują mocniej. W końcu władzy trzeba się przypodobać!
Tak jak to robili sympatycy sanacji po przewrocie majowym z 1926 roku. Ich pierwszym wyczynem była próba przekonania posła Jerzego Zdziechowskiego o jego źle ulokowanych sympatiach politycznych, które ówcześnie objawiły się zablokowaniem rozdętego budżetu zaproponowanego przez rząd Kazimierza Bartla. Jerzy Zdziechowski pełnił przed puczem Piłsudskiego stanowisko ministra skarbu, z niejakimi sukcesami zresztą, więc w swych mowach sejmowych nie mataczył, ale wskazywał wszystkie niedostatki projektowanych wydatków państwa. Gazety związane z obozem sanacyjnym piętnowały takie wypowiedzi, zaś „Głos Prawdy” 30 września 1926 roku zapowiedział wprost, iż posłowi przetrzepie skórę tak, że ten nie będzie mógł usiąść przez ruski miesiąc.
Poseł Zdziechowski 1 października 1926 roku wrócił do swojego mieszkania dopiero po północy. Dokładnie o godzinie 00.30. Służący poinformował go, że podczas jego nieobecności dwukrotnie odebrał telefon z pytaniem o posła. O 1.00 ponownie rozległ się dzwonek telefonu, a głos w słuchawce zagaił „Tu Związek Ludowo – Narodowy, czy prezes Zdziechowski w domu?”. Po potwierdzeniu, dzwoniący odłożył słuchawkę, a poseł udał się na spoczynek. Nie pospał długo…
O 2.16 obudziło go głośne stukanie. Stojący za drzwiami wyjaśnili służącemu przez zamknięte drzwi, że przychodzą z komisariatu rządu i żandarmerii. Drzwi pozostały zamknięte. O takiej porze nikt służbowo nie nachodzi parlamentarzysty. Chwilę później materiał z którego wykonano drzwi wejściowe okazał się mniej trwałym, niż na to wyglądał. Do mieszkania wtargnęło 10 mężczyzn w mundurach woskowych z rewolwerami w dłoniach. Wszystko to na oczach uprzednio zastraszonego bronią dozorcy. Poseł Zdziechowski skoczył do telefonu, do którego miał bliżej niż do swojego rewolweru spoczywającego w kieszeni płaszcza. Odpowiedziała mu cisza. Telefon ogłuchł. W tym momencie dopadli go pierwsi napastnicy. Próbowali uderzać p. Zdziechowskiego kolbami rewolwerów w głowę, ten jednak przez chwilę bronił się dość skutecznie. W końcu jeden z łotrów zadał mu cios w tył głowy, po którym poseł padł nieprzytomny. To było zbyt mało dla napastników. Na leżącego posypały się kopniaki. Wszystko to okraszone okrzykami: „Masz za wojsko i budżet!” W końcu odstąpili. Zanim wyszli zostawili na biurku granat łzawiący.
Po wyjściu opryszków, służący wyrzucił granat za okno, po czym próbował ocucić swojego pracodawcę. Według „Kuriera Poznańskiego trwało to około 10 minut. Telefon był głuchy jeszcze jakąś godzinę i dopiero wtedy udało się zadzwonić do posła Strońskiego, z prośbą o wykonanie telefonów na policję i po lekarza.
Niedługo potem pojawił się w mieszkaniu Zdziechowskiego komisarz na m. Warszawa gen. Sławoj Składkowski i nadkomisarz Szadkowski. Kilka dni później śledztwo przejęła żandarmeria, gdyż ludzie w mundurach nie byli przebierańcami. Napad był przeprowadzony w sposób przemyślany. Głuchy telefon, oficerowie wyjeżdżający do swoich jednostek porannymi pociągami i śledztwo bez rezultatów świadczą, że pomysłodawcą był ktoś stojący bardzo wysoko. Jerzy Zdziechowski nie „spękał”. Po zakończeniu kariery politycznej dalej piętnował obóz sanacji moralnej jako publicysta i pisarz.
To pobicie nie było ostatnie. Niedługo potem dużo mocniej przetrzepano skórę dwóm znanym publicystom. A! I zniknięto generała!