Jestem miłośnikiem rugby. Dokładniej takiego rugby, które stosuje zasady opracowane przez Rugby Union. Trochę wnerwiałoby mnie to, że mecze z mojej ulubionej dyscypliny sportu są tak rzadko puszczane w TV, gdyby nie jeden fakt. Nie posiadam telewizora. W ten sposób, aby obejrzeć meczyk w Pucharze Sześciu Narodów muszę wykazać się odrobiną kreatywności.
I nie! Nie jeżdżę do sportowych pubów. Wystarczy dostęp do sieci. Jeszcze dwa lata temu jakiś fajny ruski gość wrzucał na youtube całą kupę meczyków. Szła liga angielska, francuska, Pro 12 (dziś Pro 14), Puchar Mistrzów, Super Rugby i właśnie Puchar Sześciu Narodów. Dziś frędzle z youtube namierzają raz, dwa takie inicjatywy, więc trzeba się wysilić. Jest jeszcze rosyjski internet, prawda?
Ale dlaczego o tym piszę? Otóż próbuję sobie wyobrazić, czy byłbym w stanie złoić skórę okutą lagą jakiemuś cwanemu dziennikarzowi, czy publicyście za ciągłe wtykanie szpili ludziom, których w jakiś sposób cenię. Wyszło na to, że za wyszydzanie polityków, których poglądy w jakiejś części podzielam, taki typek na pewno nie zostałby skarcony. O rodzinie nie wspominam, bo to inna para kaloszy. Wyszło na to, że mógłby się zastanowić czy nie sprzedać takiemu cwaniakowi liścia za wciskanie ciemnoty, o tym jakimi to kiepskimi graczami są choćby Louis Picamoles, Stuart Hogg, Bernard Foley czy Agustin Creevy. I tyle. Wynika z tego, że chyba jestem nienormalny. Bo nie przychodzę na marsze w obronie Konstytucji, czy obchody typu miesięcznic smoleńskich, ani nie kłócę się przy wigilijnym stole o PiS, PO, PSL, SLD, Wiosnę czy inne socjalistyczne cholerstwo. Dlatego ciężko mi wyobrazić sobie dotkliwe pobicia dziennikarzy, czy polityków. Skoro jednak o tym mowa, to…
8 września 1927 roku o 23.30 Tadeusz Dołęga-Mostowicz wracał do mieszkania przy ulicy Grójeckiej 44 w Warszawie. Od kilku lat współpracował on z „Rzeczpospolitą” i oględnie mówiąc nie lubił sanacji, czemu dawał wyraz w swojej publicystyce. Po opisanym w ostatnim tekście napadzie na posła Zdziechowskiego napisał: „W zdrowe szeregi oficerskie wtargnął powiew nadwołżańskiego chuligaństwa, między kapłanów honoru i rycerskości po cichu wszedł, wślizgnął się cham. Wulgarny cham z cepem w pięści, co się z bandy zbiera, ludzi po nocach napada i bije bezbronnych do krwi, do utraty przytomności, a zemdlonych butem kopie.
I znowu charakterystyczny szczegół: poseł Zdziechowski wśród napastników widział kilku oficerów w mundurach żandarmerii, a i reszta – według głuchych wieści dochodzących z komendy miasta – to nie oficerowie liniowi, tylko „dekanci” z różnych tyłowych formacji, co prochu nie wąchali, wroga nie bili, a swoją energię wyładowują na bezbronnych cywilach pod osłoną nocy.”
Z kolei w szopce noworocznej zamieszczonej w „Rzeczpospolitej” z 1 stycznia 1927 roku, pozwolił sobie napisać, że najłatwiej awansować w Polsce wkupując się w łaski Kasztanki. Nie powinno dziwić, że komuś puściły nerwy i wezwał do siebie odpowiedniego człowieka, aby ten dał nauczkę zadziornemu Mostowiczowi. A zatem wracał nasz publicysta późnym wieczorem do mieszkania, gdy drogę zajechały mu dwa samochody, z których wyskoczyła grupa napastników z laskami w dłoniach i… Red. Dołęga-Mostowicz po kilku ciosach. Nieprzytomnego wrzucili do jednego z samochodów i wywieźli go do lasu sękocińskiego. W samochodzie związano go i zakneblowano. Gdy dojechali na miejsce wyrzucili go z auta i ponownie pobili wrzeszcząc: „Nie będziesz więcej pisał o marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni”.
Napastników spłoszyły przejeżdżające opodal furmanki. Red. Mostowicz uwolnił się z więzów i powlókł się w kierunku szosy. Tam wsiadł na chłopską furmankę wiozącą warzywa na targ do Warszawy. Do stolicy dotarł o 4.30 rano. Po pobiciu chorował przez kilka miesięcy, jednak z pisania nie zrezygnował. Przez kilka następnych lat używał pióra ostrożniej, po czym zrezygnował z publicystyki i zajął się pisarstwem. Swoją drogą budzi moją ciekawość to, czy gdyby nie pobicie, moglibyśmy cieszyć się lekturą perypetii choćby Nikodema Dyzmy?